Śnienie barbarzyńcy
Niełatwo jest znaleźć tancerza, który nie zwraca uwagi na publiczność, a całą swoją energię poświęca na to, żeby zintegrować się z przestrzenią. W kulturze wizualnej, w przestrzeni medialnej albo choćby zwykłym teatrze to niewykonalne. A jednak istnieje miejsce, w którym tancerze mogą zapatrzyć się w swoje wnętrze i odgadywać poziom własnej energii. Tym miejscem jest teatr tańca Butoh.
Skąd przywędrował? Z Japonii, kraju narażonego na obcowanie z tradycją, skostniałymi normami i rodzinnymi klanami zazdrosnymi o każde odstępstwo od nauki ojców. W latach 50. Japonia stała się terytorium największych wpływów Stanów Zjednoczonych. Po bombie atomowej, którą Japonia otrzymała w prezencie, mieszkańcy tego kraju nienawidzili Amerykanów i wszystkiego, co wiąże się z ich kulturą. Tymczasem to właśnie do ich wyspiarskiego kraju zaczęła się przesączać amerykańska tradycja drapaczy chmur, ostrej muzyki, trawki i piwa pitego gdzie popadnie. Bardzo wielu ludzi głośno protestowało przeciw inwazji obcych. Wśród nich byli również tancerze.
Młodzi artyści najwcześniej odrzucili naukę w artystycznych cechach mistrzów, a potem manifestowali swoją niechęć do Ameryki. Głośno – wraz z tłumem studentów na ulicy, w pełnym skupieniu – podczas występów scenicznych. W miarę treningów wypracowali swój styl; czysty taniec oparty na byciu w przestrzeni, kontakcie ze sobą i sięganiu do pradawnych korzeni sztuki. Każdym gestem skierowanym do środka odgradzali się od tego, co komercyjne, hałaśliwe i pochodzące z Zachodu. Ale również – w co trudno było uwierzyć samym Japończykom – zamykali drogę do anegdotycznych teatrów No, Bugaku, Buyo czy Kabuki.
Mówili przy tym wyraźnie, że ideą ich tańca nie jest przedstawianie niczego, ale udowadnianie tego, że istnieją. Taniec miał wyrażać bycie, uczyć życia, godzić człowieka z naturą i własną kondycją. W rozumieniu niektórych tancerzy taniec był pogłębioną rozmową ze światem, a nawet psychoterapią. Tak postrzegana sztuka nie znajdowała – jak łatwo się domyśleć – wielu naśladowców. W teatrze Butoh grać znaczyło mieć pełną świadomość własnego życia. W teatrze każdy tancerz określał swoje miejsce i ruchy na podstawie własnych przeżyć. Można powiedzieć: odgrywał w przestrzeni własną psychodramę.
Zostać tancerzem Butoh to być powołanym. Przez pięć lat ćwiczy się pod okiem mistrza każdy gest, wykonuje najżmudniejsze ćwiczenia fizyczne, je mało, aby zachować zgrabną sylwetkę, i rozmawia. Głębokie rozmowy, które mogą zawrócić dusze z każdej źle pojętej drogi, to specjalność mistrzów tradycji Butoh. Sami określają się mianem przyjaciół, w żadnym razie nie nazywają siebie nauczycielami. Nikt z nich także nie śmiałby pretendować do roli przewodnika.
Japoński teatr niezwykłego tańca przybywa z odległych wysp. Kraj surowych tancerzy od najdawniejszych czasów należał do morza, jego kapryśnych sztormów, wiatrów, śniegów i burz. Był w posiadaniu legend, subtelnej kuchni opartej na prostocie i dyscyplinie. Należał do cesarzy i ich wojowników. Obywał się bez zbytku, kosztowności, za to przebierał w mądrych, ćwiczących się w ascezie i cierpliwości filozofach. Na styku myśli ludzkiej i nieprzyjaznego krajobrazu wyrośli tancerze Butoh. A jednak istnieje cienka nić, która spaja japoński teatr z lat 50. z kulturą polską. To Teatr Jerzego Grotowskiego. W obu przypadkach ciało aktorów poddawane jest próbie, zachęcane do dialogu z samym sobą, pchnięte do pełnego eksperymentu. W obu wypadkach pytanie: kogo zagrać? zamieniono na pytanie: jak żyć?
Zdjęcia Łukasza Gizy powstawały w ciągu dwóch lat. Fotograf zbliżał się do tancerzy powoli i powoli zdobywał ich zaufanie. Momentem przełomowym był występ Takenouchiego, artysty, który w ciągu ostatnich pięciu lat zaprezentował ponad 500 spektakli, często dla publiczności złożonej z dziesięciu osób. Intymny charakter przedstawień, ich sakralność niełatwo znoszą obecność migawki. Trzeba mieć specjalne warunki, żeby przeniknąć do świata tancerzy gnących swoje ciało podobnie jak winorośl i drzewa.
Tancerze przeżywają ekstazę ruchu w skupieniu. Ten absurdalny i nieznany tancerzom europejskim stan jest najbardziej pożądany i ćwiczony przez lata. Kiedy tancerze zbliżają się do płaszczyzny ściany, nierówności, czegokolwiek, co stanie na drodze, ich mimika oddaje najbardziej rozpoznawalne gesty z kina niemego. A także ekspresję Antonina Artauda. Często mówi się, że Butoh pozostaje pod wpływem estetyki brzydoty i władzy cienia. Również rozumianego jako wpływ ciemnych, podświadomych i mrocznych sił na życie człowieka.
O czym mówią nam tancerze teatru Butoh? Na pewno o własnym oświeceniu. Na zdjęciach Gizy skupienie w ciele i na twarzy tancerzy zostało podkreślone surowym światłocieniem. To tak, jakby autor wyrąbywał z bloków skalnych kawałki ich ciał i przywracał je światu. Tancerze z teatru Butoh (Bu oznacza taniec, a Toh krok) przytrzymują się wątłych gałęzi i delikatnych roślin. Sceniczny ubiór zredukowali do pierwotnej przepaski na biodrach. Malują twarze przed lustrem w sposób, który znamy z filmów o aborygenach. Nie pozują, pewnie ich otwarte szeroko oczy nie wpuszczają do środka wiele z tego świata. Czy pradawne historie opowiadane przez ciało mogą bulwersować? Jeszcze jak. Sceniczny debiut legendarnego Tatsumi Hijikaty wywołał skandal. Inspirowany lekturą pism de Sade’a oraz powieściami Geneta postanowił studiować taniec klasyczny. Miał jednak zbyt wątłe ciało. Po wielu poszukiwaniach trafił do teatru Butoh i tu wysttu wystawił swoje przedstawienie. Oparł je na powieści Yukio Mishimy zatytułowanej "Zakazane kolory", która opowiada o gejowskiej miłości. W trakcie spektaklu padła kura zduszona udami tancerza. Stosunek z nią miał oddać akt seksualny z mężczyzną.
Jestem przekonany – twierdzi Hijikata – że taniec wcześniej przygotowany, taniec na pokaz, nie ma żadnego sensu. Taniec powinien być pieszczotliwy i czuły... I musi być absurdalny. To zwierciadło, które rozpuszcza strach. Mój taniec jest daleki od jakichkolwiek konwencji i technik. To odsłanianie mojego wewnętrznego życia.
Pod koniec życia Tatsumi Hijikata tańczył niewiele. Zapytany dlaczego, odpowiedział: „Tańczę, tylko tego nie widać”. Ostatnie przedstawienie tancerza, którego uczniowie uznali za mistrza, odbyło się w szpitalu. Kiedy lekarz powiedział mu, że ma przed sobą tylko kilka godzin życia, Hijikata zaprosił uczniów, przyjaciół i tańczył dla nich wciąż od nowa w łóżku ten sam taniec, aż do samego końca: wizję własnego bycia po śmierci. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Każdego wieczora przystawiam do swojego umysłu drabinę i schodzę...”.
red. Agnieszka Kłos
Niełatwo jest znaleźć tancerza, który nie zwraca uwagi na publiczność, a całą swoją energię poświęca na to, żeby zintegrować się z przestrzenią. W kulturze wizualnej, w przestrzeni medialnej albo choćby zwykłym teatrze to niewykonalne. A jednak istnieje miejsce, w którym tancerze mogą zapatrzyć się w swoje wnętrze i odgadywać poziom własnej energii. Tym miejscem jest teatr tańca Butoh.
Skąd przywędrował? Z Japonii, kraju narażonego na obcowanie z tradycją, skostniałymi normami i rodzinnymi klanami zazdrosnymi o każde odstępstwo od nauki ojców. W latach 50. Japonia stała się terytorium największych wpływów Stanów Zjednoczonych. Po bombie atomowej, którą Japonia otrzymała w prezencie, mieszkańcy tego kraju nienawidzili Amerykanów i wszystkiego, co wiąże się z ich kulturą. Tymczasem to właśnie do ich wyspiarskiego kraju zaczęła się przesączać amerykańska tradycja drapaczy chmur, ostrej muzyki, trawki i piwa pitego gdzie popadnie. Bardzo wielu ludzi głośno protestowało przeciw inwazji obcych. Wśród nich byli również tancerze.
Młodzi artyści najwcześniej odrzucili naukę w artystycznych cechach mistrzów, a potem manifestowali swoją niechęć do Ameryki. Głośno – wraz z tłumem studentów na ulicy, w pełnym skupieniu – podczas występów scenicznych. W miarę treningów wypracowali swój styl; czysty taniec oparty na byciu w przestrzeni, kontakcie ze sobą i sięganiu do pradawnych korzeni sztuki. Każdym gestem skierowanym do środka odgradzali się od tego, co komercyjne, hałaśliwe i pochodzące z Zachodu. Ale również – w co trudno było uwierzyć samym Japończykom – zamykali drogę do anegdotycznych teatrów No, Bugaku, Buyo czy Kabuki.
Mówili przy tym wyraźnie, że ideą ich tańca nie jest przedstawianie niczego, ale udowadnianie tego, że istnieją. Taniec miał wyrażać bycie, uczyć życia, godzić człowieka z naturą i własną kondycją. W rozumieniu niektórych tancerzy taniec był pogłębioną rozmową ze światem, a nawet psychoterapią. Tak postrzegana sztuka nie znajdowała – jak łatwo się domyśleć – wielu naśladowców. W teatrze Butoh grać znaczyło mieć pełną świadomość własnego życia. W teatrze każdy tancerz określał swoje miejsce i ruchy na podstawie własnych przeżyć. Można powiedzieć: odgrywał w przestrzeni własną psychodramę.
Zostać tancerzem Butoh to być powołanym. Przez pięć lat ćwiczy się pod okiem mistrza każdy gest, wykonuje najżmudniejsze ćwiczenia fizyczne, je mało, aby zachować zgrabną sylwetkę, i rozmawia. Głębokie rozmowy, które mogą zawrócić dusze z każdej źle pojętej drogi, to specjalność mistrzów tradycji Butoh. Sami określają się mianem przyjaciół, w żadnym razie nie nazywają siebie nauczycielami. Nikt z nich także nie śmiałby pretendować do roli przewodnika.
Japoński teatr niezwykłego tańca przybywa z odległych wysp. Kraj surowych tancerzy od najdawniejszych czasów należał do morza, jego kapryśnych sztormów, wiatrów, śniegów i burz. Był w posiadaniu legend, subtelnej kuchni opartej na prostocie i dyscyplinie. Należał do cesarzy i ich wojowników. Obywał się bez zbytku, kosztowności, za to przebierał w mądrych, ćwiczących się w ascezie i cierpliwości filozofach. Na styku myśli ludzkiej i nieprzyjaznego krajobrazu wyrośli tancerze Butoh. A jednak istnieje cienka nić, która spaja japoński teatr z lat 50. z kulturą polską. To Teatr Jerzego Grotowskiego. W obu przypadkach ciało aktorów poddawane jest próbie, zachęcane do dialogu z samym sobą, pchnięte do pełnego eksperymentu. W obu wypadkach pytanie: kogo zagrać? zamieniono na pytanie: jak żyć?
Zdjęcia Łukasza Gizy powstawały w ciągu dwóch lat. Fotograf zbliżał się do tancerzy powoli i powoli zdobywał ich zaufanie. Momentem przełomowym był występ Takenouchiego, artysty, który w ciągu ostatnich pięciu lat zaprezentował ponad 500 spektakli, często dla publiczności złożonej z dziesięciu osób. Intymny charakter przedstawień, ich sakralność niełatwo znoszą obecność migawki. Trzeba mieć specjalne warunki, żeby przeniknąć do świata tancerzy gnących swoje ciało podobnie jak winorośl i drzewa.
Tancerze przeżywają ekstazę ruchu w skupieniu. Ten absurdalny i nieznany tancerzom europejskim stan jest najbardziej pożądany i ćwiczony przez lata. Kiedy tancerze zbliżają się do płaszczyzny ściany, nierówności, czegokolwiek, co stanie na drodze, ich mimika oddaje najbardziej rozpoznawalne gesty z kina niemego. A także ekspresję Antonina Artauda. Często mówi się, że Butoh pozostaje pod wpływem estetyki brzydoty i władzy cienia. Również rozumianego jako wpływ ciemnych, podświadomych i mrocznych sił na życie człowieka.
O czym mówią nam tancerze teatru Butoh? Na pewno o własnym oświeceniu. Na zdjęciach Gizy skupienie w ciele i na twarzy tancerzy zostało podkreślone surowym światłocieniem. To tak, jakby autor wyrąbywał z bloków skalnych kawałki ich ciał i przywracał je światu. Tancerze z teatru Butoh (Bu oznacza taniec, a Toh krok) przytrzymują się wątłych gałęzi i delikatnych roślin. Sceniczny ubiór zredukowali do pierwotnej przepaski na biodrach. Malują twarze przed lustrem w sposób, który znamy z filmów o aborygenach. Nie pozują, pewnie ich otwarte szeroko oczy nie wpuszczają do środka wiele z tego świata. Czy pradawne historie opowiadane przez ciało mogą bulwersować? Jeszcze jak. Sceniczny debiut legendarnego Tatsumi Hijikaty wywołał skandal. Inspirowany lekturą pism de Sade’a oraz powieściami Geneta postanowił studiować taniec klasyczny. Miał jednak zbyt wątłe ciało. Po wielu poszukiwaniach trafił do teatru Butoh i tu wysttu wystawił swoje przedstawienie. Oparł je na powieści Yukio Mishimy zatytułowanej "Zakazane kolory", która opowiada o gejowskiej miłości. W trakcie spektaklu padła kura zduszona udami tancerza. Stosunek z nią miał oddać akt seksualny z mężczyzną.
Jestem przekonany – twierdzi Hijikata – że taniec wcześniej przygotowany, taniec na pokaz, nie ma żadnego sensu. Taniec powinien być pieszczotliwy i czuły... I musi być absurdalny. To zwierciadło, które rozpuszcza strach. Mój taniec jest daleki od jakichkolwiek konwencji i technik. To odsłanianie mojego wewnętrznego życia.
Pod koniec życia Tatsumi Hijikata tańczył niewiele. Zapytany dlaczego, odpowiedział: „Tańczę, tylko tego nie widać”. Ostatnie przedstawienie tancerza, którego uczniowie uznali za mistrza, odbyło się w szpitalu. Kiedy lekarz powiedział mu, że ma przed sobą tylko kilka godzin życia, Hijikata zaprosił uczniów, przyjaciół i tańczył dla nich wciąż od nowa w łóżku ten sam taniec, aż do samego końca: wizję własnego bycia po śmierci. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Każdego wieczora przystawiam do swojego umysłu drabinę i schodzę...”.
red. Agnieszka Kłos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz